Od stopnia przerażenia wywołanego oderwaniem od ziemi zależy jakość strawy duchowej w kołach dyskusyjnych metropolii, a co za tym idzie widoki na przyszłość: albo powrót na rolę, albo napad.
Gdy już napastnik wróci z podkulonym ogonem z wyprawy wojennej, zaczyna się cicha lub głośna refleksja.
Głównym daniem takiej uczty jest słowo "wojna" i wszelkie jego odmiany, wcielenia, rozwinięcia, figury. Okazuje się, że głównym poległym został Bóg.
Cywilizowany inteligent wobec zła, którego doświadczył, z tej strony już nigdy nie da się nabrać. Stał się ateistą lub agnostykiem. Nawet uczciwe w tym miejscu pytanie: "Dlaczego Bóg dopuszcza zło?" nie śmie paść jako zbyt dziecinne.
Tymczasem chłop z krwi i kości po powrocie z powstania (które jest aktem odpowiedzialności), jeśli przeżył, leży pod przydrożną gruszką i patrzy w obłoki na niebie. W tym miejscu nawiedza go zgoła inne pytanie: "Skąd jest całe to piękno, skoro ludzie potrafią być tak źli?"
Nie zatrzymuje się na poziomie słowa "wojna". Nie ma czasu produkować kultury wojny. Porywa go odwieczny rytm siewu, wzrostu i zbioru. Tzw. stres zostaje uziemiony.
To nie wojna pobudza wzrost, lecz wdzięczność i świadomość, że nasze życie tutaj nigdy nie było takie oczywiste.
Przesąd jest zimny, wiara jest gorąca.