niedziela, 6 grudnia 2020

Gdzie ten cud??

                             Gdzie ten cud?


Już samo zdanie: „Czekam na cud” świadczy o pozytywnym nastawieniu do życia. Ty też czekasz na cud? To już dobrze.

  „Przypadkowo” wpadło mi do ucha, że cudem, który miał się wydarzyć, jestem ja. To ja jestem tym cudem! Nie miało być żadnego innego cudu...

  Trafione w sedno!

  Tak trzeba na siebie patrzeć przez całe życie, od początku do końca. Tak trzeba patrzeć na swoją przeszłość, przyszłość i to co dzieje się teraz. 

  Bo kto jak nie cud istnieje właśnie teraz? Każdy tak o sobie powinien myśleć. To podstawowa, bezwzględna prawda, ponieważ w taki sposób na każdego człowieka patrzy Bóg, który daje i podtrzymuje życie. A Jego zdanie liczy się przede wszystkim. I dopiero wtedy spójrz wstecz i wokół siebie, a argumenty i dowody na naszą cudowność posypią się jak skarby z rozwiązanego worka. Zostaną uwolnione jak jeńcy wojenni, uwięzieni w przegranej, nierównej walce.

  Zaistnieliśmy jako iskry woli Bożej. I to wystarczy. Nasze przymioty zostały raz na zawsze bezwzględnie poznane i uznane. To oczami pierwszego, rzeczywistego ojca powinniśmy na siebie patrzeć.

  Rodzice nie byli stwórcami, oni tylko przekazali życie, a naszą rolą jako ich dzieci było tylko przynieść im radość. Czy przejęli ten dar? Czy byliśmy dla nich powodem i uosobieniem radości? 

  To już nie od nas zależało i nadal nie zależy. Jeśli nie dostrzegli cudownego daru, jakim byliśmy i wciąż jesteśmy, ponieśli dotkliwą stratę. Jeśli niszczyli cud, przemoc należy do nich. Cud pozostaje cudem.


czwartek, 3 grudnia 2020

O to chodzi...


     O to chodzi...



  Naturalne jeszcze trochę miesza się z nienaturalnym. Ale to minie, a  w końcu wszystko się wyjaśni.

  O cóż więc chodzi?

  O wymknięcie się przeznaczeniu. O odzyskanie czasu, który zostałby utopiony w świecie nieprawdziwym, pogrążyłby się w oceanie niebytu, niczego nawet nie zaczynając tu, gdzie by należało.  

  Tak myślę teraz, gdy jestem w świecie odwrotnym do tego, który do tej pory uznawałam za naturalny.

  Gdybym tego nie spostrzegła, istniałabym w innym świecie, a tu by mnie nie było. Nie byłoby mnie przy sobie.

  Jakoś tam rozumiem życie. Po swojemu. Ważne, żeby przynajmniej postępować według tego, w co się wierzy. Nawet, jeśli założenie jest błędne, przynajmniej jest co skorygować, coś się krystalizuje, łatwiej siebie rozpoznać.

  W krainie losu unikniętego, wszystko, co przybywa, jest mile widziane, niezależnie, jaką drogą przybyło. Ważne, co przyniosło. Nawet odmowa jest korzyścią, bo to, co mogło się wydarzyć, a się nie wydarzyło, pozostawia po sobie pole wolnego czasu. W to miejsce wejdzie coś autentycznego. Tu nie ma przegranej. Poddanie się zwiastuje zwycięstwo, słabość jest siłą, a strach - odwagą. Gdy uderzy się biedaka, on się wzbogaca.

  Zauważenie tego, zastanawianie się, mówienie, a szczególnie pisanie o tym, jest jak przyczepienie ciężkiego odważnika do worka z pierzem – zaczyna ważyć. A gdy zaglądnąć do środka, pióra okazują się drogocennymi kamieniami, przy czym wszystkie są moją własnością. Czy mogło mi się przydarzyć coś piękniejszego?

  Wszystko to dzieje się w czasie, który powinien być spędzony w sposób, którego oczekuje ode mnie moje osobiste przeznaczenie. Odczuwam je jako wewnętrzny przymus zaspokojenia ważnej potrzeby. Posłuszeństwo lub nieposłuszeństwo temu głosowi tworzy ostatecznie mój los. Fakty, zdarzenia, obrazy, słowa, czyli wszelkie doświadczenie żłobi drogi w moim mózgu. Im częściej używane, tym szersze, tym szybciej myśl się nimi porusza. W końcu tak szybko biegnie, że nic jej nie może powstrzymać – wyjeżdżone trakty, autostrady, którymi w szaleńczym tempie porusza się torpeda. Taka ślizgawka, albo, nazwijmy to, biegunka myślowa. Wola została zniewolona.

  Ale gdy zwrócić się w inną stronę, dostatecznie długo wpatrywać, z niebytu wyłania się pozostały świat – jak wywoływane w ciemni zdjęcie. Najpierw zarysy, szarości, głębsze odcienie czerni, aby w końcu całość stała się pełna i oczywista. Dopiero wtedy można obejrzeć wszystko w całej krasie.

Niech wszystko dźwięczy. Na wszystko jest miejsce. Zapracowana radość...

wtorek, 1 grudnia 2020

Dwaj prorocy

                           DWAJ PROROCY 



  13 rozdział 1 Królewskiej mówi o dwóch prorokach: jednym, który dostał polecenie od Boga, aby nigdzie się nie zatrzymywał, nie jadł nigdzie i nie pił i nie wracał tą samą drogą. Jeśli nie posłucha, zabije go lew. Ale stary prorok zwiódł go, mówiąc coś zupełnie przeciwnego i powołując się przy tym na Boga. Prorok posłuchał go. Jaki był efekt? Zabił go lew, a jego zwłoki zostały pochowane razem ze zwłokami starego proroka. Czyżby staremu prorokowi zależało tylko na sobie, na zabezpieczeniu sobie obrazu urzędu proroka?

  Postawy religijne reprezentujące interesy religii, z których każda ma wyobrażenie o własnych korzeniach sięgających pierwotnego gruntu istnienia człowieka, grają właśnie rolę takiego starego proroka, który czuje się uprawniony do nałożenia swojego zdania na przesłanie od Boga, które otrzymuje inny prorok. Może jest tak przyzwyczajony do bycia kanałem przekazu woli bożej, że inne możliwości wydają mu się nieważne. Ostatecznie jego wewnętrzne przyzwolenie pozwoliło mu skazać młodszego proroka na śmierć w paszczy lwa. Owszem, do dnia dzisiejszego istnieje wzmianka o obydwu prorokach, ale czy ostatecznie nie jest to wskazówka, dla tego, kto czyta, że trzeba być pewnym tego, jak rozumie się wolę Boga względem nas, nie ulegać autorytetom, ponieważ mają na względzie przede wszystkim siebie i własny obraz siebie?

  Zanim zacznie się świętować z innymi, najpierw należy nauczyć się świętować w samotności. Poczuć radość i wdzięczność w sercu za otrzymane od Boga dobra. Widzieć je, czuć ich obecność i cieszyć się z gruntu, jaki tworzą pod stopami, na którym można budować dalszą budowlę swojego życia. Wtedy nasze wyobrażenia mogą być skierowane na konstrukcję, która powstanie. Jej trwałość zależy od tego, czy jest stawiana według zasad bożych, czyli prawa miłości, które jest najważniejszym prawem.

  Trudność tkwi w tym, że nie zawsze stawiam siebie w obrębie tego prawa, stawiam siebie, czy też zostałam postawiona już bardzo wcześnie poza prawem miłości. Ono mnie nie obejmowało. Byłam traktowana bezlitośnie, okrutnie, przedmiotowo. I myślałam, że dawanie sobie rady ze szczególnie trudnymi sytuacjami, czy ludźmi, stanowi o mojej wartości, czyni mnie kimś szczególnym, kto będzie szanowany za okazywanie większej miłości i wyrozumiałości niż przeciętny człowiek. „Wstań, jedz, bo ta droga, to dla ciebie za wiele” - tak powiedział anioł Eliaszowi, który tak opadł z sił z powodu nienawiści do odstępstwa od prawdziwego Boga, że życzył już sobie tylko śmierci. Ja też mam za sobą zabicie rzeszy starych, ogarniętych pychą, fałszywych proroków. Jestem zmęczona i potrzebuję specjalnego pokarmu z nieba, aby wyzbyć się poczucia winy i dużo przemyśleń, uważności, aby dostrzec, jak w moim życiu i jakimi drogami prowadził mnie duch boży i prowadzi mnie w tej chwili, w teraźniejszości, bo ona kształtuje moją przyszłość. Chodzi o to, jaka powinna być osoba żyjąca w danych warunkach, aby być częścią zamiaru bożego, przebywać w ziemi żyznej, gdzie może wzrastać dobre ziarno i wydawać owoce. Chodzi o przebywanie w miejscu żywym, a nie martwym. Boję się miejsc, gdzie mnie ma miejsca na ducha bożego, gdzie ludzie myślą tylko po ludzku, kategoriami materialnych korzyści. Tam dzieje się wszelka przemoc: emocjonalna, moralna, fizyczna.